top of page

Reportaż z Paryża

Paryż – stolica Francji, miasto zakochanych, stolica mody, kolebka kuchni znanej na całym świecie. Określenia opisujące to francuskie miasto można by wymieniać w nieskończoność. Pierwsze, co rzuca się w oczy to światło. Lampy, światła i girlandy świetlne, które oplatają uliczne kawiarnie i restauracje. Pomimo późnej godziny wszędzie jest jasno, a ulice są oświetlone. Letni wiatr, światło, tu i ówdzie czerń nocy.


Jestem tu już od paru dni. Każdy z nich jest inny, zdumiewający i nieprzewidywalny. Przez pierwsze dwa dni planowałam miejsca do odwiedzenia i zobaczenia, ponieważ wyjazd był dość spontaniczny i nieplanowany. Dziś można by powiedzieć, iż oficjalnie rozpoczęłam poznawanie tego jakże słynnego miasta. Obudziły mnie przebijające się intensywnie do wnętrza mojego pokoju hotelowego złociste promienie gorącego słońca. Z miejsca zapragnęłam wyjść na zewnątrz. Szłam przed siebie nie bacząc zbytnio na kierunek i dokąd tak naprawdę idę. Pragnęłam po prostu iść i zatopić się w mieście. Skręciłam w pierwszą, wąską uliczkę odchodzącą od Bulwaru Saint-Germain. Ruch, gwarno, tłoczno, wyraziście. Ruch był zadziwiająco duży jak na tak drobną uliczkę. Mijałam wiele różnych osób, między innymi mężczyznę średniego wieku w garniturze z aktówką, starszą panią w purpurowym berecie, pomimo panującego upału, oraz młodego, lecz tęgiego mężczyznę, który spieszył się gdzieś a przy tym intensywnie gestykulował rękoma rozmawiając z kimś przez telefon. Miałam wrażenie, że pomimo różnych kierunków, który każdy przechodzień obierał, to wszyscy niejako posuwali się razem.


Powietrze zaczęło się robić ciężkie i parne, dlatego weszłam do pierwszej lepszej kawiarni. Kelnerka podeszła do mnie i zamówiłam croissanta, czarną kawę i wodę. Jak się okazało kelnerka, która mnie obsługiwała miała na imię Manon i tak naprawdę nie była tylko kelnerką, ale i właścicielką kawiarni. Spędziłam tam w sumie z dwie godziny, głównie dlatego, że czytałam poranne gazety francuskie i rozmawiałam z właścicielką. Ostatecznie, po godzinie ożywionej i fascynującej rozmowy wyszłam z kawiarni i wróciłam do hotelu krętymi, tłocznymi uliczkami.


Największe muzeum na świecie – Luwr, a w zasadzie Pałac Luwru. Ponad 35 tysięcy dzieł sztuki poraża i onieśmiela swoją niezwykłością. Obrazy, szkice, rzeźby, płaskorzeźby, freski, dzieła orientalne, egipskie oraz ze starożytnej Grecji i Rzymu, i wszelkie inne dzieła stworzone przez ludzkie dłonie wręcz przytłaczają swoim pięknem. Forteca, która niegdyś była rezydencją królów Francji, teraz mieści w sobie jedne z najcenniejszych dzieł sztuki i dorobek kulturowy ludzkości. Chodząc po muzeum możemy odbyć wspaniałą podróż w czasie i przestrzeni. Ze starożytnego Egiptu z łatwością przenosimy się do starożytnej Grecji, Etrurii i Rzymu, potem czeka na nas za ścianą Bliski Wschód w czasach Cesarstwa Rzymskiego, przechodząc nieco dalej napotykamy na Afrykę, Azję, Oceanię oraz obie Ameryki.


Piętro 1., sala 6. Można by sobie po wielokroć zadawać pytanie, dlaczego to akurat obraz Mony Lisy budzi taką fascynację, skoro w Luwrze znajduję cały bezkres innych dzieł? Najprawdopodobniej to za sprawą kradzieży z 1911 roku, dokonanej przez Vincenzo Peruggia, ówczesnego pracownika muzeum. Obraz w rzeczywistości jest o wiele mniejszy, niż go sobie zawsze wyobrażałam. Teraz, brunatno-orzechowe oczy Lisy spoczywają na mnie. Ale czy na pewno? Kiedy stoję i patrzę na nią coraz intensywniej dostrzegam, że to jedynie złudzenie, bowiem jej wzrok jest w istocie znacznie skierowany w prawą stronę.

Opuściłam salę, a na moje miejsce przecisnęła się kilkuletnia dziewczynka z warkoczykami i pluszowym misiem w ręce wołając mamę, aby podeszła bliżej.


Następnie Wenus z Milo, Kodeks Hammurabiego, fragmenty świątyni Zeusa z Olimpii, tron Napoleona I, które wręcz hipnotyzują odwiedzających. Niektórzy niemalże jak posągi zastygają w miejscu i z zatrzymanym oddechem nie mogą oderwać od tych i wielu innych dzieł swoich oczu, tak jakby starali się zapisać skan dzieła w pamięci i już nigdy go nie utracić.

Wieża Eiffla! Nie potrafię powiedzieć, czy o poranku, czy wieczorem bardziej zachwyca. Ktoś mógłby powiedzieć, że to po prostu 300 metrów żelaza, ale to coś więcej. Obok amerykańskiej Statuy Wolności to bodaj jedna z najbardziej rozpoznawalnych budowli na świecie. Teraz, jestem u jej stóp. Wybija godzina 23 i jak co godzinę rozpoczyna się wspaniała iluminacja świetlna. Żelazna Dama staję się promieniejącą gwiazdą wieczoru. Nie zważając na przytłaczające poczucie zmęczenia wdrapuje się po schodach na górę. Po około 300 stopniach opadam z sił i postanawiam skorzystać z windy. W jednej chwili, zmęczenie ustępuje zachwytowi, zdumieniu i nieopisanemu poczuciu błogości. Panorama Paryża nocą z takiej wysokości przypomina atramentową tkaninę wyszytą iskrzącymi się białymi cyrkoniami i żółtymi szafirami, a w centrum ona – Dama Paryża.


Coś mnie budzi wczesnym rankiem. Ciepły, paryski podmuch wiatru. Najwidoczniej musiałam zapomnieć zamknąć okno, kiedy wróciłam późną nocą do hotelu. Pomimo lekkiego zmęczenia szybko ubieram się, biorę torbę i idę na śniadanie do kawiarni. Ponownie zamawiam croissanta, czarną kawę i wodę. I ponownie czytam gazety, i rozmawiam z właścicielką kawiarni. Po chwili Manon zapytała mnie, czy byłam już na łuku triumfalnym. To zadziałało na mnie jak iskra. Chwyciłam torbę i pospiesznie wyszłam słysząc tylko jak ona mówi pod nosem: „Ah ces touristes !”.


Wkrótce potem znalazłam się na Polach Elizejskich, położonych na północ od srebrzystej wstęgi Sekwany. Po obu stronach ulicy mieszczą się najlepsze restauracje w Europie, teatry, salony samochodowe, sklepy, sklepiki, stoiska i ekskluzywne butiki z przyciągającymi wzrok wystawami. Aleje symetrycznie i z niesamowitą precyzją przyciętych drzew po obu stornach Pól Elizejskich dają poczucie niesamowitego porządku i harmonii. Będąc tam nie sposób nie zrozumieć powiedzenia Francuzów o tym, że jest to la plus belle avenue du monde (najpiękniejsza aleja świata).


Przede mną symbol zamiłowania cesarza Napoleona do sztuki antycznej, który jak wierzył miał zapewnić mu nieśmiertelność, Łuk Triumfalny, albo jak Francuzi mówią Arc de triomphe de l’Étoile. Postanawiam wejść na taras widokowy znajdujący się na Łuku. Z tarasu roztacza się imponująca i niebywale efektowna panorama na 12 rozchodzących się niczym promienie letniej gwiazdy od placu ulic, stąd też nazwa Place de l’Étoile (Plac Gwiazdy). Ulice, drzewa, ich położenie i kierunek zdumiewają swoją symetrią. I nagle ruch, samochody i gwar uliczny, które przeciwstawiają się owej harmonii i symetrii. Paradoksalnie jednak, całość tworzy zadziwiającą formę symbiozy i wprowadza nieodzowną równowagę.


Idąc Avenue de la Grande Armée, jedną z 12 ulic rozchodzących się od Łuku Triumfalnego, wstępuję na obiad do Bistro de l’Arc. Zamawiam różne potrawy, aby zasmakować tej jakże delikatnej, wysublimowanej i finezyjnej kuchni francuskiej. Łyżka po łyżce zatapiałam się w szerokim wachlarzu smaków Francji.


Nie wiem, na jak długo jeszcze tu zostanę. Dzień? Tydzień? Miesiąc? A może wieczność?


Zuzanna Kochaniak

Comments


bottom of page