top of page

PODRÓŻE W PRZESTRZENI, PODRÓŻE W CZASIE 

  • Hanna Buśkiewicz-Piskorska 
  • 15 cze
  • 15 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 17 cze

Hanna Buśkiewicz-Piskorska

 

  1. MOTOR I JA 


Pierwsze podróże kojarzą mi się z motocyklem, na którego mówiło się wtedy – motor. Z czeluści pamięci wyłaniają się nazwy: WFM (wuefemka), SHL (eshaelka), jawa i junak. Jeździliśmy nimi na cudowne, długie wakacje, nad morze – do Gdańska, do Jantaru; do Garbatki, do Góry Kalwarii. Drogi były wąskie, utwardzane kocimi łbami. Na głowach nikt nie miał kasku. Siedziałam między rodzicami i natychmiast usypiałam. Na ogół padało. Zwłaszcza jeśli przejeżdżaliśmy przez Pasłęk. Wszyscy marzli i byli zmoknięci. W naszym rodzinnym dialekcie słowo „Pasłęk” zaczęło oznaczać brzydką, chłodną i deszczową pogodę. Mówiło się wtedy: „Ale dzisiaj Pasłęk! Chleb z solą i w domu siedzieć.” Czasami w słoneczną, wiosenną niedzielę tata brał mnie na wycieczkę, na przykład do Czerska. Nie było specjalistycznego fotelika dla dzieci. Siadałam za tatą na siodełku i obejmowałam go rękami w pasie. Ponieważ w czasie jazdy usypiałam i mogłabym spaść, kazał mi śpiewać piosenki. Mój najczęstszy repertuar to: „Biedroneczki są w kropeczki” Kasi Sobczyk, „Pluszowe niedźwiadki” Czerwonych Gitar, „Motor i ja” i „Tato, kup mi dżinsy” Karin Stanek. Prawda jest taka, że uwielbiałam jeździć z tatą na motorze i – o zgrozo! – bardzo lubiłam się ścigać! Wręcz, kilkulatka, zagrzewałam go do drogowej rywalizacji! Jeśli towarzyszyła nam mama, kończyło się to awanturą. Pojawiało się ryzyko, że mama dalszą drogę odbędzie autostopem lub pieszo, ale my z tatą mieliśmy świetną zabawę! 

Kiedy poszłam do szkoły, tata kupił przyczepę. Siedziałam w niej obciążona bagażami. Nie było komfortowo! Wolałam jazdę na siodełku! 

 

 

  1.  PIERWSZA ZAGRANICA  


W wieku trzynastu lat po raz pierwszy poleciałam samolotem, do Budapesztu, który absolutnie mnie zachwycił; zwłaszcza - Dunajem, pięknymi mostami, Wyspą Małgorzaty i cudowną panoramą z Góry Gellerta oraz … jedzeniem! Ach, te płonące naleśniki, polane czekoladą! Ale pierwszy raz zagranicą byłam dużo wcześniej, w Popradzie, dokąd pojechaliśmy zimą na kilka dni z Zakopanego. Zarówno na Węgrzech jak i w ówczesnej Czechosłowacji zaskoczyła mnie – w porównaniu z Polską – większa higiena w sklepach, pakowanie chleba w papierowe torby, większy wybór towarów, ładniejsze wnętrza, czystsze ulice, dużo kwiatów, duże mieszkania.  

 

  1. JEDZIE POCIĄG Z DALEKA 


Z zimowych wyjazdów najbardziej lubiłam pob-yty w Szklarskiej Porębie. Tata budował przepiękne zamki z lodowych sopli. Później do środka wstawiał zapaloną świeczkę. Było bajecznie! Zimowe podróże odbywaliśmy pociągiem. Jeździło się nocą, na ogół tzw. Pullmanami, które nie miały wiele wspólnego z przedwojennymi wagonami o tej samej nazwie. Różniły się od zwykłych wagonów tym, że miały siedzenia nie drewniane, a miękkie, obijane skajem, czyli sztuczną skórą. Były więc trochę wygodniejsze. Mama układała mnie jakoś na własnych kolanach, przykrywała czymś, żeby udało mi się usnąć. Od pewnego momentu stały się dostępne wagony sypialne, z białą wykrochmaloną pościelą, umywalką w przedziale i klimatycznymi nocnymi niebieskimi lampkami pod sufitem. Wczesnym rankiem obserwowaliśmy, jak kolejarze doczepiają drugą parową lokomotywę, żeby dowieźć nas do Szklarskiej Poręby Górnej. W kłębach pary, z trudem, pomalutku, przy akompaniamencie trąbienia, mijaliśmy piękne karkonoskie formy skalne. Bardzo lubiłam jeździć pociągami! Latem jeździliśmy kuszetkami, jakąś PRL-owską namiastką Orient Expressu, do Złotych Piasków. Przewaga kuszetek w długiej podróży była taka, że – choć nie było białej wykrochmalonej pościeli - na dzień łóżka można było złożyć, uzyskując wygodną przestrzeń do podróży. Bardzo smakowało mi jedzenie w wagonie restauracyjnym, pod warunkiem, że akurat trafiliśmy na obsługę węgierską.  

 

  1. WILCZYCA MORSKA 


Pierwszy raz na Zachodzie byłam w wieku osiemnastu lat. W wakacje po trzeciej klasie liceum tata zabrał mnie - z okazji uzyskania przeze mnie pełnoletniości - w rejs statkiem handlowym.  

Tata żył ciekawie. Marzył, by zwiedzić cały świat. W PRL-u nie było to raczej możliwe, ale nie zrażał się. Znalazł formę eksploracji świata niezwykle atrakcyjną – podróże frachtowcami. W Warszawie znajdowały się biura dwóch armatorów – Polskiej Żeglugi Morskiej i Polskich Linii Oceanicznych. Można było w przystępnej cenie wykupić kabinę pasażerską, wybrać ciekawą destynację, wymienić złotówki na dziesięć dolarów (tyle tylko można było wywieźć) i ruszać w świat, nie martwiąc się o dach nad głową i koszty jedzenia (ile można kupić za dziesięć dolarów?!). Taka wyprawa nie była droższa od wczasów w Ustce. Marynarze uczyli, co można sprzedać, co kupić, by starczyło środków na transport z portu do centrum miasta i z powrotem, bilety wstępu do muzeów i galerii, drobne przyjemności i prezenty dla bliskich. Dzięki temu tata zwiedził większość portów europejskich, kilka – amerykańskich i kilka afrykańskich. Mama śmiertelnie bała się pływać, nie dała się namówić na rejsy statkiem. Podróżował więc sam lub z innymi bliskimi sercu kobietami. W czerwcu 1972 roku – w ramach urodzinowego prezentu – zabrał mnie.  

Ledwo postawiłam nogę na trapie M/S Gliwice II, już się zakochałam, pierwszy raz w życiu dorośle. Ja – grzeczna licealistka, typ prymuski – granatowy fartuszek i biały kołnierzyk, on – syn kapitana żeglugi wielkiej, świeżo upieczony absolwent Wydziału Nawigacyjnego Wyższej Szkoły Morskiej w Szczecinie. I tak rozpoczął się okres moich podróży statkami handlowymi, który przypadł na czas długich studenckich wakacji i zakończył się mniej więcej po trzecim roku studiów. Rejsy znosiłam świetnie. Mogłam się dużo opalać, co do dziś uwielbiam. Nie cierpiałam na chorobę morską. Nie przerażały mnie nawet sytuacje nocnych alarmów szalupowych. Raz – w gęstej mgle otarliśmy się o burtę dużego rosyjskiego masowca. Dwa razy podczas silnego sztormu, na skutek przesunięcia się towaru w ładowni, frachtowiec miał stały przechył na jedną burtę. Każda większa fala mogła spowodować konieczność nadania sygnału: „mayday”. Miłość dodaje odwagi! 

Uwielbiałam spotkania z delfinami. Zobaczyłam mądre, kontaktowe, wolne istoty, ewidentnie szukające kontaktu z człowiekiem, w sposób oczywisty charakteryzujące się poczuciem humoru i chęcią zabawy; radośnie popisujące się przed stojącymi przy relingach ludźmi swoistą choreografią skoków tuż przed dziobem statku. Na Morzu Śródziemnym zachwycił mnie świecący plankton. Raz miałam okazję przyjrzeć mu się z bliska, z szalupy, w której znalazłam się na skutek próbnego alarmu. 

Uwielbiałam przebywać na mostku kapitańskim, obserwować pracę nawigatorów, patrzeć w żyrokompas, oglądać mapy… Poznawać specyfikę tego niezwykłego zawodu, morski ceremoniał, marynarską gwarę. Podobało mi się, że podczas wychodzenia w morze i wchodzenia do portu wszyscy oficerowie mają na sobie galowe mundury; że również pilot, który przejmuje władzę na mostku kapitańskim i wprowadza statek do portu, jest w galowym mundurze, choć przecież podpływa do statku w małej motorówce i wspina się na jego pokład po sztormtrapie. 

Z oglądanych przeze mnie portów największe wrażenie – za każdym razem, gdy dopływaliśmy do nabrzeża, towarzyszyły mi łzy i ściśnięte zachwytem gardło! – wywarła na mnie Wenecja! Widok Placu Św. Marka od strony morza nie da się z niczym porównać.  W ogóle całe miasto sprawiało na mnie za każdym razem wrażenie jakiegoś nierealnego, bajecznego tworu sennego, zachwycającego, choć jednocześnie trochę przerażającego. Zwłaszcza - po seansie filmu „Nie oglądaj się teraz” z Donaldem Sutherlandem w roli głównej.  

Przeżywałam wizytę w Dublinie, głównie ze względu na ówczesną fascynację „Ulissesem” Jamesa Joyce’a, a zwłaszcza – monologiem Molly Bloom. Chodziłam śladami Blooma, szukałam ulic występujących w powieści. Niesamowita przygoda! 

Manchester zaskoczył mnie niezwykle długim kanałem żeglugowym, z systemem śluz i zapór, który umożliwił temu odległemu od morza miastu stanie się portem morskim. Fascynujące było obserwowanie, jak duży masowiec – dzięki rozwiązaniom inżynierskim – pomału wspina się na ląd i przesuwa w jego głąb, by zacumować przy nabrzeżu zdecydowanie śródlądowego miasta! Wiele emocji przeżyłam w Manchesterze, obserwując wyścigi na torze żużlowym. Mogłam na żywo podziwiać legendarnych zawodników – Ivana Maugera i Petera Collinsa. 

Antwerpia kojarzy mi się z siedemnastowiecznym malarstwem. Doświadczyłam tam, jak bardzo bezpośredni kontakt z dziełem sztuki zmienia jego percepcję. Wcześniej nie przepadałam za malarstwem Rubensa. Doceniłam jego twórczość w trakcie wizyty w jego domu, gdzie zgromadzono wiele płócien, często wieloformatowych. Wywarły one na mnie ogromne wrażenie. Dzięki Królewskiemu Muzeum Sztuk Pięknych utrwaliłam swoją fascynację obrazami Modiglianiego i rysunkami van Dycka. Zszokowana byłam natomiast usankcjonowaniem prostytucji w ścisłym zabytkowym centrum miasta – oświetlonymi na czerwono witrynami i siedzącymi w nich roznegliżowanymi paniami. Przeżywałam coś w rodzaju świętego oburzenia i fizycznego wstrętu. Słyszałam, że później ograniczono obecność „czerwonych okienek” do jednej ulicy. W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych domy publiczne rozsiane były po całym zabytkowym centrum Antwerpii. Nie sposób było przejść do przepięknej gotyckiej katedry, nie mijając tych przybytków. 

Wiele patriotycznych wzruszeń zapewnił mi Narvik. W bitwie o ten port walczyło i zginęło wielu Polaków z Brygady Strzelców Podhalańskich, z ORP „Grom”, „Błyskawica” i „Orzeł”. W Muzeum Wojny Polakom poświęcono wiele miejsca, dla uczczenia polskich marynarzy wybudowano pomnik, a na cmentarzu jest osobna polska kwatera. Norwegia zaskoczyła mnie też ogromnymi pozbawionymi zasłon oknami w domach i dużą ilością kwiatów. A przecież tak tam zimno! 

Największa przygoda spotkała mnie jednak w marokańskim porcie Safi, skąd zabieraliśmy fosfaty. Tam wyrazisty, rubaszny, popularny bardzo w marynarskim środowisku kapitan żeglugi wielkiej Karol Brandys, człowiek – legenda, sprzedał mnie na niby, dla żartu, miejscowemu handlarzowi wielbłądów. Warta byłam stadko dromaderów. No i się zaczęło! Ani marokański handlarz, ani ja nie wiedzieliśmy o tym żarcie. Nie rozumiałam, co robią wielbłądy na portowym pirsie i dlaczego nieznany człowiek czegoś się ode mnie domaga. Wychodziłam do portu z potężną obstawą – towarzyszył mi tata i połowa załogi. Dobrze, że postój w tym miejscu był krótki. Trzeciego dnia atmosfera stała się naprawdę nerwowa dla wszystkich. Marokańczyk ściągnął posiłki. Poczułam ulgę, kiedy trap powędrował do góry, zostawiając na nabrzeżu rozwrzeszczany, agresywny, złorzeczący nam tłumek. 

Mój ostatni rejs frachtowcem był dosyć pechowy. Statek dostawał coraz to nowe zlecenia i przewoził ładunki między zagranicznymi portami. Nasz powrót do Polski wciąż się przesuwał, a mnie nie było stać, by wrócić do kraju innym środkiem lokomocji. Minął październik. Trwały zajęcia na uczelni, a ja wciąż tkwiłam na morzu. Po powrocie z kolei od razu wylądowałam w Instytucie Chorób Tropikalnych przy Szpitalu Wolskim. Ponad miesiąc byłam bardzo ciężko chora. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, uczelnia uwzględniła usprawiedliwienie wystawione przez kapitana statku oraz zwolnienie lekarskie, a mnie udało się jakimś cudem nadrobić zaległości. 

 

Na statku handlowym 

  

  1. KRAJOWE DESTYNACJE 


W kolejne wakacje, nad polskim morzem, poznałam Jurka. Byliśmy bardzo mobilną parą. Zjeździliśmy całe polskie wybrzeże – od Świnoujścia po Krynicę Morską – miasta, miasteczka, kurorty. Po raz pierwszy z Jurkiem zobaczyłam Mazury, Pojezierze Kaszubskie, Roztocze, Beskidy, Bieszczady, Kotlinę Kłodzką, Podkarpacie. Jeździliśmy też w Karkonosze, na Podhale. Podróżowaliśmy na ogół pociągami. Zawsze było ciekawie. Opiszę tylko dwa – najurokliwsze moim zdaniem miejsca – podkarpacki szlak architektury drewnianej i Duklę.  

Kiedy trafiliśmy po raz pierwszy na drewnianą obronną cerkiew w Radrużu, byliśmy w szoku. Zobaczyliśmy diament architektoniczny, który popadał w ruinę. Obiekt był otwarty, zaśmiecony, pozbawiony zabezpieczeń odgromowych i przeciwpożarowych. Przepięknie położona i wkomponowana w przyrodę, szesnastowieczna, imponująca, drewniana budowla sakralna, ze świetnie zachowanymi malowidłami ściennymi, otoczona kamiennym murem, z dzwonnicą i kostnicą, chyliła się ku upadkowi! Nie mogliśmy przejść nad tym do porządku dziennego. Dzwoniłam wtedy, gdzie się dało i do kogo się dało – z awanturą, groźbą, prośbą i łzami. Może nie tylko my tak reagowaliśmy, bo z roku na rok stan zabytku poprawiał się. W 2013 roku cerkiew pod wezwaniem św. Paraskewy w Radrużu została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wrócił do niej – przechowywany w Muzeum Kresów w Lubaczowie – bogaty ikonostas. Z miejscem tym związana jest opowieść o niezwykłej kobiecie – Marii Eliaszowej Dubniewiczowej, wójtowej radrużskiej, której udało się powrócić z tatarskiego jasyru, gdzie pokochał ją tamtejszy władca. Gdy zmarł, pozwolono jej wrócić do Polski z pokaźnym majątkiem. Stała się fundatorką ikon dla cerkwi. Jej grób znajduje się na przycerkiewnym cmentarzyku. W Radrużu jest jeszcze jedna drewniana cerkiew z XVIII wieku pod wezwaniem św. Mikołaja. A w okolicy – jeszcze kilka – w Narolu, w Werchracie, w Prusiu, w Łówczy. Wszystkie piękne. Każda ze swoją niezwykłą historią. Od pewnego momentu zaczęto je wykorzystywać jako miejsca do organizacji wydarzeń artystycznych, głównie koncertów muzyki klasycznej i jazzowej. W Narolu uczestniczyliśmy w znakomitym koncercie Włodka Pawlika. Największe wrażenie robiły jednak występy muzyczne w cerkwi pod wezwaniem św. Paraskewy w Radrużu, ze względu na niezwykłą akustykę tego obiektu, spowodowaną m.in. przez dwa duże okrągłe otwory w ścianach. Dzięki nim wnętrze cerkwi tworzy coś w rodzaju pudła rezonansowego. Przeżywaliśmy tam wiele muzycznych uniesień. 

 

Radruż 

 

 

Cerkiew św. Mikołaja zamieniona na kościół katolicki 

 

Radruż - widok z dzwonnicy 

 

Niezwykłe religijne uniesienia dopadły nas nieoczekiwanie w Dukli, w klasztorze OO. Bernardynów. Mieliśmy z Jurkiem taki zwyczaj, że podczas różnych podróży wchodziliśmy do starych świątyń, żeby posiedzieć, pomyśleć, pomedytować, pomodlić się. W trakcie takiego postoju w klasztorze OO. Bernardynów obydwoje weszliśmy głęboko w odmienny stan świadomości, nie wiedząc, że z drugą osobą dzieje się podobnie. Po wyjściu na zewnątrz zaczęliśmy rozmawiać ze sobą i dociekać, co się właściwie wydarzyło. Przeczytaliśmy tablice informacyjne i dowiedzieliśmy się o świętym Janie z Dukli. Weszliśmy jeszcze raz do kościoła. Odnaleźliśmy trumienkę z relikwiami świętego. Przesiedzieliśmy we wnętrzu dłuższy czas, mając przeświadczenie, że przeżywamy coś bardzo głębokiego. Pojechaliśmy potem od razu do pustelni świętego Jana, która znajduje się kilka kilometrów od Dukli. Na małej leśnej polanie stoi malutki murowany kościółek, obok niego drewniany dom pustelni, nieco dalej drewniana chatka i pasieka. Poniżej kościółka tryska cudowne źródełko obudowane sztuczną, kamienną grotą. Jurek obfotografował to miejsce. Przy pasiece zobaczyliśmy zakonnika. Zauważył nas i pobłogosławił. Ten moment został uwieczniony na zdjęciu, które oprawione wisi na ścianie w dawnym gabinecie Jurka w siedzibie szkoły przy ul. Belwederskiej.  

 

Dukla 

 

Kamienna grota w Dukli 

 

Dukla 


  1. PO 1989 ROKU 


Niespodziewanie doczekaliśmy się czasu transformacji ustrojowej i powrotu Polski do świata zachodniego. Ogromne poczucie wolności dawał paszport w domowej szufladzie i możliwość swobodnego wyjazdu zagranicę. Korzystaliśmy z tej możliwości pełnymi garściami. Ciągnęło nas zwłaszcza do Włoch. Do mojej ukochanej Wenecji. Wjazd od Piazzale Roma nie był tak romantyczny jak wjazd drogą morską, ale za to mogliśmy spędzić w tym cudzie architektonicznym więcej czasu. Mieszkaliśmy w hotelu w Mestre, skąd pociągiem jeździliśmy do Wenecji. Samo miasto obeszliśmy wzdłuż i wszerz. Ogromne wrażenie zrobił na nas Pałac Dożów i obrazy w nim zgromadzone. W latach siedemdziesiątych nie było mnie stać na bilet wstępu... Jurka bardziej od obrazów zachwyciła myśl inżynierska i umiejętności budowlane twórców tego obiektu, dzięki którym stoi on nieprzerwanie przez stulecia pomimo regularnego zalewania przez wodę. Skrupulatnie oglądał posadzki zarówno w Pałacu Dożów, jak i w Bazylice św. Marka, podziwiając ich wytrzymałość i zastanawiając się nad sposobem ich ułożenia. W pobliskiej Padwie doświadczyliśmy przeżyć podobnych do tych z Dukli. Święty Antoni okazał nam swoją wielką moc. W Weronie najbardziej zachwycił nas starożytny rzymski amfiteatr, łuk triumfalny oraz bramy miejskie z okresu Cesarstwa Rzymskiego. Po Włoszech jeździliśmy samochodem. Odwiedziliśmy różne miejsca – od Riwiery Włoskiej po Półwysep Gargano; od Morza Liguryjskiego, przez Morze Tyrreńskie do Adriatyku. Jakie miejsca, jakie przeżycia okazały się najważniejsze? Kolosalne wrażenie wywarła na nas „Pieta” Michała Anioła, znajdująca się w Bazylice św. Piotra w Rzymie. Jest w tej marmurowej rzeźbie wielka siła oddziaływania na widza. Nieruchomiejemy. Zastygamy. Milkniemy. Coś chwyta nas za gardło. Poddajemy się wzruszeniu, cierpieniu, ale jednocześnie duchowości, delikatności, subtelnym wibracjom i – mimo wszystko - jakiejś potędze i mocy. Jest w tym marmurze finezja, elegancja i kruchość, a zarazem – bezgraniczna siła i spokój. 

Mieniąca się skarbami architektury i sztuki – Florencja – z potężną katedrą Duomo, gotyckim kościołem Santa Croce i galerią dell’Accademia. W Duomo – niezwykłe drzwi z płaskorzeźbami z brązu, przedstawiającymi sceny biblijne. W Santa Croce – groby Galileusza i Michała Anioła, wspaniałe freski Giotta, krucyfiks Donatella. W Akademii – Drzewo życia, Pacina di Bonaguida i wspaniałe rzeźby Michała Anioła z Dawidem na czele. A przy Piazza SS. Annunziata – przekrojowa wystawa prac Marca Chagalla, z przepięknymi witrażami jego projektu, przy Piazza S. Coce – wystawa prac Pabla Picassa. Artystyczna uczta! 

W Terracinie, niedaleko Neapolu, Jurek – dzięki plażowej siatkówce – nieoczekiwanie zakolegował się z miejscowymi mafiozami. Świetnie grali! Ale ja byłam przerażona, gdy codziennie „przybijali ze sobą piątkę”! 

 

Na plaży we Włoszech 

 

Najlepiej i najciekawiej mieszkało nam się na przedmieściach Vieste, „stolicy” Półwyspu Gargano. Może dlatego, że gościliśmy nie w hotelu, tylko u miejscowych plantatorów oliwek. Mieli oni na swojej działce trzy pawilony, które wynajmowali turystom. Po dwutygodniowym pobycie tam trudno było domyć samochód, który parkowaliśmy pod drzewkami oliwnymi. Gospodyni częstowała nas domowym chlebem, oliwą, winem. Zapraszała na kolacje. Dużym przeżyciem było wspólne z gospodarzami oglądanie meczu piłkarskiego. Ekspresja Włochów była niesamowita! Choć nie jestem fanką piłki nożnej, wciągnęłam się wtedy bardzo w kibicowanie. Samo starożytne miasteczko Vieste budziło nasz zachwyt. Wyglądało, jakby było wykute w białej skale wbitego w Adriatyk wysokiego klifu. Plątanina wąziutkich, pieszych uliczek, niczym korytarzy labiryntu, mnóstwo schodków, zakamarków, zaułków. Korzystaliśmy z przepięknej, szerokiej, dosyć pustej plaży, pokrytej drobniutkim, białym piaskiem. Zagranicznych turystów – jak na włoskie lato – było niewielu. Wszędzie dominowali Włosi. Słysząc obcy język, zaczepiali nas, dopytywali, chwalili „naszego” papieża i Zbigniewa Bońka. Codziennie około godziny czternastej nadciągała od morza przyjemna bryza, dzięki czemu na plaży nie było zbyt gorąco. Spędzaliśmy na niej całe dnie, żywiąc się kokosami. Dopiero wieczorem jechaliśmy do restauracji na późny obiad.  

Z wypraw samolotowych dwie były prawdziwymi przygodami – na Kaukaz (znacznie przez 1989 rokiem, więc w zasadzie powinnam o niej napisać w innym miejscu, ale trudno) i do Chin. W Groznym cały miesiąc mieszkaliśmy w domu Inguszy, którzy byli ortodoksyjnymi wyznawcami islamu. Było to mocne, kształtujące poglądy, rozwalające w głowie stereotypy doświadczenie. Była przyjaźń, a potem ból, bo jakiś czas później rozpętała się wojna czeczeńska i kontakt się urwał... 

Wycieczki w góry Kaukazu zrobiły na nas duże wrażenie – temperatura wynosiła powyżej 35 stopni, a gdy wjechaliśmy łazikiem wyżej, okazało się, że leży śnieg. Kupowaliśmy w popłochu od miejscowych handlarzy ręcznie robione wełniane swetry, czapki, szaliki, rękawiczki i skarpety, żeby jakoś ten dzień przetrwać. Gospodarze zorganizowali nam także piękne ognisko w górach – z pieczonym na palenisku baranem i tańcami. 

  

W domu Inguszy w Groznym 


W Chinach towarzyszyliśmy polskiej reprezentacji kung fu wushu w mistrzostwach świata. Zwiedzaliśmy – zaciszne, odległe od miast, położone w rozległych kompleksach parkowo-świątynnych - klasztory buddyjskie, gdzie rozwinęła się ta starożytna sztuka walki. Przy jednym z nich znajdowała się ogromna góra. W jej skale wyryty był olbrzymi posąg śpiącego Buddy. Nawiązaliśmy sympatyczny kontakt z mnichami, niektórzy z nich znali angielski. Uczyliśmy się chińskiej kaligrafii. W ogrodach przyświątynnych bezpiecznie żyły psy i koty, śpiewały ptaki. Tylko tam i na wyspie Lamma Island czułam się dobrze, normalnie, bo panowała zdrowa proporcja między światem natury a człowiekiem. 

Byliśmy w Hongkongu, Kantonie, Macao i Foshanie. Z tego ostatniego miasta pochodzili znani zawodnicy kung fu. Byliśmy w szkole walki, w której trenował i występował Bruce Lee. Żywa jest tam tradycja tańca lwa. Oglądaliśmy taki popis. Zwiedzaliśmy także piękną taoistyczną świątynię.  

 

W Chinach na mistrzostwach kung fu wushu 

 

 

 

W klasztorze buddyjskim 


Hongkong zachwycił Jurka – czystością ulic, nowoczesnością, luksusowymi samochodami, szybką koleją. Mnie przerażały tłumy na ulicach, nierzednące nawet w nocy, rozedrgane, głośne. Miasto żyło bez przerwy – sklepy, komunikacja, restauracje... Wszystko... Kiepsko się tam czułam. W Hongkongu właśnie odbywały się V Mistrzostwa Świata Wushu. Impreza z dużym rozmachem, z wieloma fascynującymi pokazami, uroczystymi rautami, z przepysznym jedzeniem w najlepszych restauracjach, m. in. w największej na świecie pływającej restauracji „Jumbo”. Płynęliśmy zatoką dżonek, obserwując codzienne życie Chińczyków mieszkających na niewielkich statkach, a nawet – na całkiem małych łódkach......  Na wyspie Lantau wspinaliśmy się po wysokich schodach, żeby zobaczyć z bliska trzydziestoczterometrowy posąg Buddy. Zwiedziliśmy cudowne, ogromne oceanarium na Hongkong Island. Przy lądowaniu i starcie samolotu emocji dostarczał krótki – jak się wydawało – pas startowy tuż nad morzem. W Kantonie przeżyłam traumę – zaprowadzono nas na targ, na którym zabijano psy, koty, małpy, a krew płynęła wybetonowanymi ścieżkami... Szłam na palcach, z zamkniętymi oczami, trzymając się Jurka lewą ręką, a prawą – zgarniając białą, długą do kostek spódnicę. Wśród jadalnych produktów były także owady – niesamowita reprezentacja większości gatunków! Też żywe! Zabijane lub nie na miejscu. Koszmar! Zachwyciło nas natomiast Makao – bogate, eleganckie, czyste, mieszanka kultur chińskiej i portugalskiej. 

Dwukrotnie byliśmy na konferencjach IB – w Marrakeszu i w Hadze. 

Marrakesz zachwycił nas architekturą, ogrodami, bazarami, smakami, zapachami, ale przede wszystkim – ludźmi. Od pani sprzątającej hotelowy pokój poczynając. Wszystkie napotkane osoby – przechodnie, kelnerzy, barmani – byli niezwykle komunikatywni, kontaktowi i sympatyczni, śmiali i prowokujący do żartów, wypytujący o nasz kraj pochodzenia, naprawdę ciekawi informacji o nas. To chyba najbardziej nas uderzyło. Nigdy nie mieszkałam w tak pięknym hotelu jak ten w Marrakeszu! – łączącym tradycję z nowoczesnością, pełnym roślin i dzieł sztuki. Pokój hotelowy oszałamiał ogromnym łożem (chyba dla mężczyzn z większą liczbą żon), pięknym wystrojem i codziennie finezyjnie drapowaną pościelą, przyozdobioną dodatkowo świeżymi, żywymi, pąsowymi pączkami róż. Pąsowymi płatkami róż ozdobione były z kolei umywalki, wanna i bidet. Codziennie wyglądało to inaczej! Po prostu zmieniające się jak w kalejdoskopie dzieło sztuki! Największe wrażenie wywarła na nas – wydana przez IBO – uroczysta, kończąca konferencję, kolacja. Wieczorem pod hotel podjechały autokary. Wiozły nas dosyć długo, w czarną noc, na … pustynię. Było troszkę niepokojąco. W końcu zobaczyliśmy światła ognisk. Trafiliśmy do niezwykłej, ogromnej, pustynnej restauracji, w namiotach, z paleniskami, wiszącymi nad nimi kociołkami z regionalnym jedzeniem. Namioty ustawione były w okrąg, tworzący w środku jakby arenę. Na tej arenie odbywały się pokazy jeźdźców na koniach i wielbłądach. Jurek oczywiście skorzystał z okazji i - choć był w eleganckim garniturze i pod krawatem – jeździł na wielbłądzie. Mnogość wyśmienitych marokańskich potraw, trunków, a także wspaniałe występy muzyczne i taneczne dopełniły magicznej atmosfery. Siedzieliśmy na wygodnych poduchach, w blasku paleniska, zanurzeni w klimacie marokańskiej kultury i sztuki, otoczeni przepięknym rękodziełem – tkaninami i zastawą stołową, słuchając orientalnych dźwięków. A nad nami rozgwieżdżone niebo, wokół czarna, wydawałoby się – bezkresna pustynia.  

Całkowicie odmienna atmosfera panowała w Hadze. Pojechaliśmy tam samochodem. Szokiem była już sama podróż. Zaraz przy domu mamy wjazd na obwodnicę. Hotel w Hadze był tuż przy zjeździe z autostrady. Autostrada była wygodna i szeroka. Jechało się szybko. Mieliśmy złudzenie bezpośredniego autostradowego i ekspresowego połączenia naszego domu z hotelem! Zarezerwowany nocleg po drodze, w Niemczech wydawał się całkiem zbędny. Sama Haga też nas zaskoczyła. Jurek zauważył kompletny brak luksusowych samochodów na ulicach, wyłącznie bardzo skromnie, na sportowo ubranych ludzi. Mnie zszokowała wszechobecna sztuka. Idąc ulicą, co krok, napotykało się jakieś dzieło sztuki, jakąś nieoczywistą instalację artystyczną, jakiś pomnik, coś, co wymuszało zatrzymanie się, przeczytanie tabliczki, zastanowienie. Miasto było jedną wielką galerią sztuki! Największe nasilenie tego zjawiska zaobserwowaliśmy na promenadzie i na plaży, gdzie zaskakiwały nas to ogromne, to maleńkie formy przestrzenne, wyłaniające się wprost z piasku lub z chodnika. Nie staliśmy się natomiast miłośnikami holenderskiej kuchni, choć lubimy śledzie. Podobała nam się architektura – stare kamieniczki i pałace, dużo zieleni.  

 

  1. PODRÓŻE W CZASIE 


Najbardziej jednak emocjonująca była dla mnie podróż w czasie, którą odbyłam dwukrotnie. Raz – kiedy z Jurkiem tworzyliśmy wspólnie, na dwudzieste urodziny naszej córki, album rodzinny z mini drzewem genealogicznym i rodzinnymi historyjkami. Ten album, zakończony w 2005 roku, nie zamknął sprawy. Okazało się, że zmarli domagają się opowieści. Od 2005 do 2020 roku, z dużymi perypetiami (utrata tekstu na skutek awarii komputera) i przerwami, z odkrywaniem różnych rodzinnych tragedii i tajemnic – pisałam książkę, dedykowaną córce, pod tytułem „Jesteś bramą”. Znalazło się w niej wiele historii. Prawie każda mogłaby stać się scenariuszem trzymającego w napięciu filmu. W ciągu tych piętnastu lat żyłam jakby w dwóch rzeczywistościach – bieżącym życiu i gmatwaninie wydarzeń z przeszłości, bliższej i dalszej. Pisanie tego tekstu było męczarnią i ulgą jednocześnie. To był bardzo trudny czas w szkole. Borykaliśmy się z problemami lokalowymi. Dochodziło do sytuacji ekstremalnie trudnych. A równocześnie miałam wrażenie, że przodkowie zaganiają mnie do komputera, stoją za plecami i zmuszają do pisania. Zbyt szybko, czując się, jakbym zdejmowała sobie straszny ciężar z pleców, oddałam tekst do drukarni, przez co jest on dosyć mało staranny i niedopracowany. Nie miałam już jednak siły siedzieć dłużej nad tą książka.  

Kolejny raz w trudną i fascynującą podróż w czasie wyruszyłam dla wnucząt. W 2023 roku postanowiłam dla mojej najdroższej trójki, przed jej wizytą w Polsce, wydrukować duże drzewo genealogiczne w dwóch wersjach – wiszącej na ścianie i podłogowej, do śledzenia paluszkiem. Dotarłam do drzewa genealogicznego jednej gałęzi mojej rodziny, wykonanego ręcznie przez przodka – ołówkiem na ogromnym, wielokrotnie złożonym pergaminie. Trzeba było uzupełnić je o inne gałęzie i o rodzinę zięcia - Pawła. Razem z Pawłem łudziliśmy się, że pomoże nam w tym program komputerowy. Okazało się, że program ten uczynił nasz projekt niewykonalnym. Wygenerował bowiem rodzinne drzewo, zawierające ponad tysiąc nazwisk, w ogóle nieedytowalne! Najpierw pracowicie uzupełniałam dane – imiona, daty narodzin i śmierci. Teraz musiałam zniweczyć swoją pracę i pracę zięcia, i wszystko odchudzić, likwidując także niektóre rodowe gałęzie. Z tą zredukowaną wersją drzewa zgłosiłam się po pomoc do cudownej artystki, Marty Pokorskiej, która stworzyła piękną roślinną grafikę – „Genealogię rizomatyczną Tadeusza, Antoniny i Juliana”. Przed początkiem września 2024 r. grafika zawisła w domu na wsi, a we wrześniu stała się przedmiotem badań i dociekań moich wnucząt. 

 

 

 

 

Drzewo genealogiczne 

 

Mówi się: podróże kształcą. I to jest prawda. Mnie najbardziej zmieniła podróż w czasie. Zrozumiałam i głęboko poczułam, że każdy z nas jest potomkiem zwycięzców. Tych, którzy poradzili sobie w trakcie wojny, głodu, zarazy; którzy dzięki swojej miłości, pracowitości i dzielności założyli rodziny i zapewnili przeżycie, także w ekstremalnie trudnych czasach, swoim dzieciom.  

Każdy z nas ma w sobie gen zwycięstwa! Wszyscy jesteśmy mocarzami! 

 

Commentaires


bottom of page