top of page

O własnych zasobach, różnych wymiarach przestrzeni i kwiatkach na parapecie

 

       Często dziś zadawane pytanie: „Na co masz przestrzeń?” dotyczy zazwyczaj ilości czasu, niekiedy preferencji, jak chciałoby się ten czas wykorzystać. „Na co masz przestrzeń? Na szybką kawę czy na lunch?

      Czy mam przestrzeń na zrobienie czegoś więcej, niż przewiduje mój grafik? Może na spacer? Rozmowę? Wyjazd? Kino? Spektakl w teatrze? Koncert? A może na coś dla kogoś?

     Przestrzeń na kawę, rozmowę czy spacer traktuję jak komfort. Szczególnie po doświadczeniach pandemii czy własnej niedyspozycji. To dla mnie także pewien „luksus”, odskocznia od codzienności.

   W wakacyjnym lub weekendowym oderwaniu od zwykłego rytmu, wewnętrzna przestrzeń się rozszerza i przychodzi ochota na spotkania, wyjazdy, odkrycia.

   W tekście piosenki „Oprócz błękitnego nieba[1] słyszę własną tęsknotę za kawałkiem błękitnego nieba, który właśnie w takich okolicznościach dostrzegam.

   W Bukowinie Tatrzańskiej podziwiam wtedy widok z okna na Tatry. Z Olczańskiego Wierchu udaje mi się dostrzec Giewont. Nad Bałtykiem, szczególnie w wiosenny lub jesienny weekend, lubię popatrzeć na morze (wtedy je widać…), a w wiosce Dorotowo na Warmii – na jezioro Wulpińskie. Przestrzeń poczułam i doświadczyłam jej także nad Morzem Północnym w Noordwijk, w Holandii. Szerokie plaże, wydmy, silny wiatr i bezmiar nieba.

   Czasem przestrzeń zawęża się jednak do szpitalnego łóżka. I choć czas w nim spędzony wydaje się okropnym doświadczeniem, to okazuje się, że nawet ono może przywoływać - po szczęśliwym wyzdrowieniu - jakieś łagodniejsze wspomnienia. Moja córeczka twierdzi, że etap zdrowienia kojarzy jej się właśnie z przestrzenią szpitalną, którą zapamiętała, jako przyjazną (jak to możliwe?!).

   A co wtedy, gdy jedyną znajomą przestrzenią pozostaje ulica i samotność, jak w powieści francuskiej pisarki Delphine de Vigan, No et moi, którą czytają właśnie po francusku maturzystki? Jak czerpać z tego, co oferuje ziemia czy niebo, będąc w głębokim kryzysie? W książce D.de Vigan, nastolatka Lou Bertignac poznaje młodą bezdomną dziewczynę Nolwenn. Lou zadaje sobie pytanie :

 Comment peut-on se retrouver à dix-huit ans dehors, sans rien, sans personne ? Sommes-nous de si petites choses, si infiniment petites, que le monde continue de tourner, infiniment grand, et se fout pas mal de savoir où nous dormons ?

Jak to jest, że w wieku 18 lat można znaleźć się na ulicy, bez niczego, bez nikogo? Czyżbyśmy byli tak małymi i nieznaczącymi istotami, że olbrzymi świat, który gna naprzód, nic sobie nie robi z tego, że nie mamy gdzie się podziać…?(Ten fragment oraz pozostałe - tłumaczenie własne.)

   Lou obserwuje Nolwenn, aby się czegoś o niej dowiedzieć. Il suffisait de voir son regard, comme il était vide, pour savoir qu'elle n'avait personne pour l'attendre, pas de maison, pas d'ordinateur, et peut-être nulle part où aller. /

Wystarczyło uchwycić jej puste spojrzenie, żeby zrozumieć, że nie miała nikogo, kto by na nią czekał, nie miała ani domu ani swojego kącika z komputerem i być może nie miała nawet wcale dokąd pójść…

    Lou próbuje wpłynąć na losy bezdomnej: Je donnerais tout, mes livres, mes encyclopédies, mes vêtements, mon ordinateur, pour qu'elle ait une vraie vie, avec un lit, une maison et des parents pour l'attendre.../ Wszystko bym oddała, moje książki, encyklopedie, moje ubrania, mój komputer, żeby tylko miała normalne życie, swoje łóżko, dom i czekających na nią rodziców…

    Losy Nolwenn to obraz bezdomności we Francji. Ten kryzys odbieram bardzo silnie na Promenade des Anglais w Nicei, gdzie kloszardzi zajmują swoje nocne miejsca w otoczeniu tłumu turystów, w świetle neonów hotelu Le Negresco. Zastanawiam się, czyja to właściwie wtedy przestrzeń?

            A czym jest z kolei przestrzeń, której nam - nauczycielom i uczniom – brakuje na co dzień? Czy to własny pokój? Wygodna sala lekcyjna? Ogród? Może rodzina? Przyjaciel? A może czas?

    Zauważając braki, niedoskonałości czy niedociągnięcia, nie chcę pomijać jednak tego, co JEST. I często pojawia się w obfitości!

    Pierwszy dzień zajęć w roku szkolnym wywołuje różne emocje i wrażenia.

Docieram na lekcje prawie w ostatniej chwili, mimo dużego zapasu czasu, który – jak mi się wydawało – miałam, wychodząc z domu. Budowa linii tramwajowej do/z Wilanowa wciąż utrudnia jednak przemieszczanie się do/ze szkoły. Mój dojazd wydłuża się trzykrotnie i mimo chęci bycia w szkole przed czasem, wpadam do budynku w pośpiechu i na trzy minuty przed dzwonkiem na lekcje.

    W tym dniu mam zajęcia w pokoju koordynatorów, gdzie powstaje kolejna sala lekcyjna. Stoły i krzesła dla uczniów czekają na zagospodarowanie. Tablica jeszcze nie zawisła. Szczęśliwie, pomocny pan Mirek już organizuje tymczasowo flipchart i pyta, jak ustawić ławki.

    A na dyżurze pomiędzy lekcjami zastępuje mnie Ktoś troskliwy, żebym mogła ochłonąć. Dziękuję Ci, Paulinko! 😊

    W przestrzeni, która nie była doskonała, znaleźli się doskonali ludzie. To Oni ją tworzyli. To ich gesty zapamiętam, a nie brak tablicy na ścianie.

    A propos ścian, okien i parapetów, czyli przestrzeni, która nas otacza, to dla mnie zdecydowanie najważniejszy jest dopływ świeżego powietrza do pomieszczeń, w których przebywam.

   Mieszkałam kiedyś we francuskiej kamiennicy w Clermont-Ferrand przy placu Saint Pierre w studenckim studio, którego okna wychodziły na wewnętrzny mały dziedziniec, gdzie brak czystego powietrza bardzo mi dokuczał. Zdarzyło mi się także nocować w pokoju hotelowym, którego jedyne okienko otwierało się na zadaszone i przeszklone patio. Żałowałam, ze nie mogę głęboko odetchnąć.

   Dlatego odtąd okna otwieram najchętniej szeroko, na oścież. Z kolei na ścianach wybieram i doceniam jasne kolory. Lubię też obrazy, plakaty i dekoracje, które przywołują wspomnienia, konkretne osoby, czy sytuacje. Z radością oprawiłam w ramę i powiesiłam w mieszkaniu dzieło uczennicy, które dostałam w prezencie. Namalowana przez Weronikę K. skrzypaczka zdobi pokój i przywołuje wspomnienia.

  W Monnecie, w salach lekcyjnych, pomysłowe murale przypominają sylwetki ukochanych uczniów. Drodzy absolwenci zostali z nami na dłużej. Zerkam na nich czasem i oni chyba też patrzą w moją stronę. A dzięki ich „obecności” przypominam sobie wreszcie o kwiatkach na parapecie. Kiedyś wspólnie je pielęgnowaliśmy i podlewaliśmy.

    Nie każda sala w szkole ma okienny parapet. Ale są miejsca, gdzie można postawić kwiaty. We francuskiej salce znalazły się już jesienne wrzosy na szafce, którą Ktoś życzliwy mi odstąpił. Podziękowania dla Olgi 😊

    Kilka dni później, w sali języka niemieckiego - też już małe, śliczne wrzosowisko.

    Ruch uliczny, remont w szkole czy w domu, szpitalne łóżko lub skwer, gdzie gromadzą się włóczędzy, kawałek błękitnego nieba zza czarnej chmury, czasem pokój z widokiem, a czasem pokój bez widoku, sala lekcyjna lub szkolny korytarz… Cała ta zewnętrzna przestrzeń może być przyjazna lub złowroga. Wiele zależy od tego, jak na nią patrzymy. Wierzę, że drobne gesty i małe rzeczy oraz kwiatki na parapecie mają moc.


[1] Autor tekstu Marek Jackowski



Comments


bottom of page